niedziela, 17 października 2010

the biggest disappointment ever.

prawdziwa miłość istnieje tylko na ekranach. po wczorajszych długich rozmowach z moim wieloletnim przyjacielem obaliliśmy wiele tez, mitów, czy jak kto woli: kitów. wiele osób uważa, iż nie istnieje takie zjawisko jak przyjaźń damsko-męska. diagnoza: mylą się. istnieje. ja i michał jesteśmy tego doskonałym przykładem. znamy się tyle lat, a nigdy nie poniosło nas ani troszeczkę. ja i wiktor. podobna diagnoza. szczerze mówiąc, gdyby tak się przyjrzeć moim znajomościom to praktycznie 3\4 moich przyjaciół, tudzież znajomych jest płci przeciwnej. mam bardzo mało koleżanek. najwidoczniej lepiej czuję się z chłopakami, nie mogąc wytrzymać rozmów o tym, jakiego to "słodkiego faceta widziałam" (jak facet może być słodki?!), "jaki miał fajny tyłeczek" (boże, to jest DUPSKO!) czy "och, nie wiem, czy powinnam z nim być, jest taki nudny" (rzuć go, albo chcesz być na 100% albo w ogóle!). mężczyźni są mniej skomplikowani w kontaktach. nie muszę się zastanawiać nad tym, co mówię, bo wiem, że oni i tak zrozumieją.
jednak z biegiem czasu ta cała mania męskich przyjaźni zaczyna działać na moją niekorzyść. skoro mam z nimi tak dobry kontakt, dlaczego nie potrafię żadnego z nich zainteresować jako kobieta? nie mówię o wyglądzie, bo to dla mnie nie jest ważne. skoro jestem tak łatwa w kontaktach z nimi (bez podtekstów), dlaczego nie widzą we mnie obiektu możliwych uniesień? traktują mnie jak kumpla. bo zawsze nim byłam. zawsze, kiedy rozmawiają o jakichś "dupeczkach", strofuję ich, że to nie są "dupeczki" (OBELGA!) lecz "dziewczyny", na co oni odpowiadają, że ja nie jestem dziewczyną tylko kumplem. jak w tym popapranym filmie "Eurotrip". ja jestem tą jenny.
dlatego nie mogę z nimi rozmawiać o głębszych tematach, takich jak samotność, czy smutek, bo wiem, że dla nich to będzie zwykłe, najzwyklejsze w świecie mazgajenie się, a oni tego nie cierpią. więc z tym akurat chodzę do jedynej mojej przyjaciółki, która jest kompletnym przeciwieństwem mnie i chyba też nie rozumie, jak to jest nie mieć bliskiego człowieka na każde zawołanie.
nie chcę, żebyś ty, drogi blogspocie myślał, że snuję takie smutne i bezsensowne mameje. chcę tylko zrozumieć, dlaczego. bo nie do pomyślenia jest fakt, że rok temu byłam fontanną wszelkiej radości i szczęścia, aby teraz być zgorzkniałą paranoiczką, która na myśl o skończeniu dwudziestu lat w samotności dostaje drgawek. grr. a z tą miłością na ekranie? jest o wiele lepsza, niż w prawdziwym życiu. dlaczego? bo jest przewidywalna i nie kopie w tyłek z byle powodu.
amen.

wtorek, 21 września 2010

witam ponownie.

jako że mam tonę myśli i na razie zero pomysłu na jego zesłowienie, powiem na razie:

COMING SOON.

piątek, 16 kwietnia 2010

Forgive me first love, but I’m tired. I need to get away to feel again. (...) I need to taste the kiss from someone knew.

wtorek, 23 marca 2010

alice practice.

hi
scars will heal soon
you shrug it off
except that you don't

better, it surely
it don't fall out
said,
i live low
i lisp, i die
sugar shooting
bled with deadbeats
only crawl
so your sad eyes
quite christian
blood

drop it, it's dead
we drop it
and took the body home
sad eyes

scars, i'm chopping dagger
see you'll never walk
only stagger.
sad eyes
quite christian
blood


mam ochotę krzyczeć. bezradna. mam ochotę pójść na koncert crystal castles i podczas tej właśnie piosenki stać nieruchomo w tłumie wchłaniając każdy dźwięk i każdy jęk wokalu. nie cierpię wiosny. nie lubię, kiedy nagle następuje eksplozja radości. to mnie przytłacza. ja wtedy zasypiam. wtedy, kiedy przecież inni budzą się do życia. dla mnie jest to pora nikotynowego ciągu i kofeinowej ekstazy. mój cykl życiowy jest wtedy ograniczony do wstania rano, zrobienia, co trzeba zrobić i pójścia spać. a i tak się nie wysypiam. roznosi mnie. tkwi we mnie fizyka, jakiej nie byłam sobie w stanie nigdy wyobrazić.

dlaczego to dalej mnie gryzie? przecież miało być bezbolesne.

sobota, 13 marca 2010

wstyd--duma

przeczytałam właśnie ciekawy artykuł. w zasadzie jest to relacja czatu z księdzem na temat dziewictwa. sama zawsze się zastanawiałam, jak ktoś, kto nie ma do czynienia z seksem, bo sam się tego wyrzekł, może dawać rady na ten temat. to pytanie również się tam pojawiło. i o dziwo, człowiek odpowiedział z sensem. nie, nie jestem jakąś przeciwniczką Kościoła, ale nie lubię, kiedy księża się wymądrzają i próbują mi wmówić, że tylko modląc się co wieczór i chodząc co niedzielę do kościoła przekroczę bramy niebios. ale to był temat, który zawsze mnie intrygował. zawsze, gdy jestem w gronie znajomych jest rozmowa o seksie, facetach, blablabla i w pewnym momencie spojrzenia wszystkich spoczywają na mnie. dlaczego? bo ja nigdy nie mam nic do powiedzenia. i wtedy zaczyna się gadka... tak, jestem dziewicą. i co z tego?! nie, nie dlatego, że jestem życiową niedorajdą, której nikt nie chciał nawet kijkiem tknąć. nie! raczej z własnego wyboru. bo... ja jestem bardzo spostrzegawcza i patrzę daleko w przyszłość. będąc z chłopakiem potrafiłam zobaczyć, co będzie, jeśli to z nim zrobię. czy zacznie gadać z kumplami na ten temat, czy zacznie ze mnie szydzić. potrafiłam zobaczyć, że on i tak za jakiś czas mnie zostawi. może jestem staroświecka i z epoki kamienia łupanego, ale nie mam ochoty oddawać się komuś tylko dlatego, bo jest. on musi BYĆ przez wielkie B. nie jestem dla mnie istotne, czy to związek dwumiesięczny czy dwuletni... ja muszę to czuć. muszę wiedzieć. nie podoba mi się też, kiedy ludzie twierdzą, że robię z siebie ofiarę. wy jesteście ofiarami, moi drodzy. wy, którzy właśnie tak mnie postrzegacie. a wiecie, dlaczego? bo wstyd wam przyznać, że gdybyście mogli, cofnęlibyście czas, żeby dzisiaj z dumą opowiadać, jak do tego doszło.

link do tego artykułu
http://czat.onet.pl/1600630,1,0,archiwum_dyskusji.html

ps. nie, nie czyta tego moja mama. i ona zawsze mówi: "chłopa Ci trza". dziękuję za troskę.

wtorek, 9 marca 2010

pieprzenie trzy po trzy.

uwierz mi, że wiem, jak to jest, kiedy czujesz się nic nie wart. kiedy czujesz się opluty przez tysiące ludzi mimo, że na ciebie nie plują. jesteś niczym pomięta, zgnieciona kartka, niepotrzebna nikomu. żyjesz, bo grzechem by było nie żyć dalej mimo wszystko. snujesz się ulicą, potykasz o kostką brukową i nic cię nie rusza. kolejne kieliszki, kolejne papierosy wypalone dłużej niż zwykle, ból gardła, obtarte do krwi kostki i dłonie wysuszone chloroformem. tęskno mi do tej beztroski. wiem, że na niektóre rzeczy już sobie nigdy nie pozwolę. nie odważę się. ale z drugiej strony nie chcę być kolejną ofiarą własnego przesądu, że co cię nie zabije, to cię wzmocni, bo prawie chyba na pewno możliwe, że ja raczej w to nie wierzę. szczerze mówiąc, żadna moja dotychczasowa klęska nie wzmocniła mnie ani trochę. przeciwnie. skruszyła mnie na tyle, aby wiedzieć, że nigdy więcej nie zrobię ani jednej z tych malutkich rzeczy, które do tej klęski doprowadziły. a mimo to, i tak moje postanowienia idą w zapomnienie szybciej niż powstają. cieszę się, gdy zdołam poprawić ludziom humor. rozbawić ich, sprawić, że ich mroźny dzień ozdabiany jest promykiem ciepłego światła. takie jest moje zadanie w każdej grupie, w jakiej się znajdę. ale co jest dla mnie tutaj? co? gdzie mój promień? chyba jestem histeryczką. albo maniakalną poszukiwaczką szczęścia, która nie zauważa, że to co ma przed nosem, każdego dnia może śmiało nazwać szczęściem w porównaniu z innymi, którzy nawet nie mogą sobie pozwolić na wyjście na ulicę i krzyknięcie pełną piersią `KURWA!`, na co ja mam ochotę za każdym razem, kiedy widzę, co się ze mną dzieje. jeśli tak ma wyglądać dojrzałość, to mam nadzieję, że istnieje kobieca wersja Piotrusia Pana. niech mnie ktoś uświadomi, że nie zwariowałam. bo zdaje mi się, że jak na swój wiek zbyt dużo od siebie wymagam. a chyba właśnie to jest definicją autodestrukcji, czyż nie?

wtorek, 9 lutego 2010

nie.

wiem, że życie to nie serial. wiem, że nie ma rady na to, żeby pokierować nim na tyle, by było idealne. gdyby było idealne, byłoby nudne. ale chciałabym mieć takich przyjaciół, jak ci tytułowi z serialu. czasem na moich zawodzę się tak bardzo, że żałuję, że nie potrafię im tego powiedzieć. wiem, że nie można od nich wymagać nie wiadomo jakich cudów, ale jeżeli ty jesteś dla nich, to oni powinni być dla nie, czyż nie? ja jakoś tego nie odczuwam. daję od siebie tak dużo, że czasem pogarszam tym inne sprawy. ale jestem! dla nich! zawsze! a oni? dzisiaj jak nigdy potrzebowałam towarzystwa. i tak oto siedzę, przed laptopem, gapiąc się w sufit i dziwiąc, jakim cudem mam plamę z kawy na suficie. mam ferie, a takie z nich ferie, jak...nie powiem co. jedyną moją rozrywką był dzisiejszy i będzie czwartkowy wypad do szpitala, bo usuwam to badziewne znamię z mojej twarzy. ubaw po pachy! naprawdę wolałabym spędzić ten czas z ludźmi, z którymi obiecaliśmy sobie utrzymywać kontakty. ale teraz ten kontakt opiera się tylko na głupim złożeniu życzeń na naszej klasie, czego ja osobiście niezbyt uznaję i od czasu do czasy minięciem się na ulicy.
jest tyle ludzi na świecie. i dlaczego ja muszę być sama w ten beznadziejny wieczór?